Samoakceptacja, wysokie poczucie własnej wartości, pewność siebie – coraz więcej ludzi upatruje się źródła tych cech w posiadaniu wspaniałego ciała oraz w tym, aby zachwycali się nami inni. Czy aby na pewno kwestie wyglądu i podziw naszego zewnętrza wśród ludzi, to klucz do samozadowolenia i szczęścia? Osobiście uważam, że to najkrótsza droga do autodestrukcji i frustracji, ale zacznijmy od początku.
Niemal każdy człowiek ma w swojej naturze potrzebę bycia docenianym, chwalonym, poważanym, czy w ogóle zauważanym. Pewnego rodzaju atencyjność jest niejako wpisana w nasz byt i w mniejszym, czy większym stopniu występuje u każdego z nas. Nie byłoby w tym nic złego, jednak – niestety – odkąd „moda na bycie fit” stała się bardzo popularna, świat oszalał na punkcie wyglądu. Wyglądu i budowania wokół niego poczucia własnej wartości. Niech każdy z nas odpowie sobie uczciwie na pytanie, ile razy poczuliśmy się gorzej, bo ktoś ma zgrabniejsze nogi, czy większe bicepsy? Albo z drugiej strony – jak często rodzi się w nas obawa, czy aby ludzie nie patrzą na nas po prostu krytycznie? No właśnie…
Nie każdy się do tego przyzna, jednak cała masa ludzi patrzy na siebie porównując się do innych lub buduje swój własny obraz na bazie opinii. Tym samym zamykamy się w pewnym sensie w „klatce obłędu” i nie potrafimy zdystansować do samych siebie – co powinno być podstawą zdrowej psychiki. W odniesieniu do osób trenujących, problem ten dotyka zarówno amatorów, początkujących, jak i starych wyjadaczy – zawodników, trenerów, sportowców – w przypadku których myślałoby się, że prędzej im do narcyzmu, niż wypaczenia kompleksami. Nieprawda.
Obserwując branżę (i analizując chociażby sposób prowadzenia przez niektórych swoich mediów społecznościowych) śmiem twierdzić, iż przodujemy wręcz w samo- ocenianiu bardziej, niż inni ludzie. Zdjęcia eksponujące nasze ciała (coraz częściej nawet i półnagość) są bardzo często krzykiem o uwagę – o reakcje odbiorców. Chęć podbudowywania się ludzkimi pochwałami jest tak ogromna, że momentami uzależnia. Komentarze, „lajki”, pochlebne wiadomości – część z nas wręcz tego wyczekuje i tym podnosi swoją samoocenę. Niestety często jednocześnie – przeżywając okrutnie krytykę i brak aprobaty dla swojej osoby. Z kolei osoby trenujące amatorsko – zmierzające do jakichś efektów swojej pracy – wypaczają sobie swój własny obraz przez pryzmat „idealności” wszystkich tych profesjonalistów. Nie pomyślą nawet przez chwilę, ile ci ludzie noszą w sobie niepewności, kompleksów i goryczy, tylko patrzą na nich, jak na bóstwa. Patrzą i wpędzają się w poczucie gorszości – w myśli, iż nigdy nie będą tak wspaniali i nigdy nie będą wzbudzać takich zachwytów, jak „gwiazdy Instagrama”. Błędne koło i skrajna paranoja.
Bez względu na to, o kim mówimy – NIKT z nas nie powinien budować swojej samooceny po pierwsze na wyglądzie, a po drugie na tym, co mogą uważać o nas inni. Uzależnianie swoich stanów psychicznych i emocjonalnych – niejako – od innych ludzi jest przysłowiowym strzałem w kolano. Logicznym i wręcz normalnym jest fakt, iż każdy z nas woli wyglądać lepiej, niż gorzej. Mamy wobec siebie jakieś oczekiwania, marzenia, wizualizacje ciała, czy twarzy w konkretnej formie, tylko co z tego? Co nam to zapewnia na życie? Komplementy, zachwyty, większe możliwości pracy, czy sukcesu? W jakimś stopniu na pewno, jednak patrząc szerzej jest to tak naprawdę NIC. Obsesyjne życie na zasadzie: muszę wyglądać, żeby świat mnie podziwiał! – jest delikatnie mówiąc, płytkie.
Ostatnio coraz częściej słyszę, że to właśnie branża fitness na pierwszym miejscu wypacza ludziom psychikę i poglądy. Że wymuszamy tę potrzebę wyglądania, że potrafimy naśmiewać się z tych, którym daleko jest do bycia „fit”. Kolejno, że zdarzają się sytuacje, gdzie dajemy odczuć innym, że – paradoksalnie- ćwiczyć mogą tylko ci wyglądający, bo ci „grubsi” już na siłowni nie pasują. Szczerze? Nie sposób się z tym nie zgodzić! Kiedyś dyscypliny typu fitness, czy kulturystyka równały się dobrej energii i zdrowej przebojowości, a ludzie z tym związani byli naprawdę godnymi do naśladowania wzorami. Dziś? Dziś, to jak wyglądasz i jak się pokażesz „światu” od razu klasyfikuje Cię do konkretnej szufladki i tak – o to w dużej mierze „zadbała” właśnie nasza branża.
A może by tak w końcu wyjść z tego amoku? Przestać promować (ten chory) kult ciała? Wyjść ze swojej strefy komfortu i zmierzyć się z tym wypaczeniem? Nie mówię, że nagle każdy z nas ma zasypywać innych opowieściami o swoich słabościach, czy pokazywać zdjęcia rozstępów na ciele – bo to skrajność w drugą stronę. Bardziej należałoby uświadomić sobie to, że tak naprawdę w życiu innych ludzi jesteśmy mało znaczącym kadrem na Instagramie. Że to, jak się prezentujemy i wyglądamy, to w skali innych aspektów życia tych właśnie ludzi – jest niczym. Kolejno, że ta uwaga – kiedy już na nas spłynie- to jest jakaś chwila przewijania obrazów w Internecie, a nie realne zainteresowanie świata. Tym samym budowanie własnej samooceny na bazie tego, jak patrzą na nas inni, ma taką moc, jak mocny jest zamek z piasku – wspaniały, póki ktoś go nie zdepcze nogą, nawet nie zauważając co zniszczył.
Zawsze i na pierwszym miejscu musimy pamiętać o tym, czego sami naprawdę chcemy i potrzebujemy. Czy staramy się dla kogoś, czy dla siebie? Praca nad sobą zaczyna się w głowie- w psychice – i tam się kończy. Wyjdźmy z Instagrama, przestańmy biegać, jak poparzeni po siłowni w poszukiwaniu najlepszego światła do zdjęć. Zacznijmy minimalizować obsesję wyglądu, zamiast z dnia na dzień potęgować ją coraz bardziej, bo niedługo ludzka frustracja zacznie siać jakieś spustoszenie… Dbanie o siebie, to poza wyglądem , także dbanie o swoje potrzeby. Jeśli macie potrzebę NIE bycia perfekcyjnym , to tę potrzebę spełniajcie. Pochwały, czy krytyka, to nieodłączny punkt codziennego życia. Każdy z nas ocenia i każdy jest oceniany – nic w tym odkrywczego. Odkrycie następuje jednak wtedy, kiedy sami wiemy kim jesteśmy i kim chcemy być – patrząc na siebie z dystansem i WŁASNYMI oczami.
Redaktor,
Adrianna Kalisz
Polecamy również: